,,Są osoby, które się
pamięta, i osoby, o których się śni"
Wszystko trwało 132 dni.
Tyle czasu minęło od początku stycznia do połowy maja. Od dnia mojego wybudzenia się z czterodniowej śpiączki do momentu, aż wraz z Larchem zdecydowaliśmy, że czas wcielić nasz plan w życie. To były 132 dni ciągłego siedzenia w Kwaterze Głównej Zakonu Feniksa przy starym biurku w pokoju Syriusza, 132 dni spędzonych z Larchem Hornrootem przy nieustannych dyskusjach, 132 dni dopracowywania planu odbicia Ginny z rąk Teodora Notta, 132 dni czucia się nieswojo, 132 udawana, że wszystko jest w porządku i nie, nie, wcale mam wrażenia, że coś jest nie tak.
Przez 132 dni towarzyszyło mi uczucie pustki, jakby ktoś zabrał mi coś, co nigdy do mnie nie należało.
Wmawiałam sobie, że to efekt uboczny zaklęcia, które rzucił na mnie śmierciożerca, gdy wraz z Harrym, Ronem, Larchem i Mahogany uciekliśmy z Hogwartu. A może po prostu uderzyłam się w głowę w czasie upadania. To mogło mieć sens - naprawdę. Ale nie mogłam udawać, że nie widzę spojrzeń wszystkich obecnych w Zakonie za każdym razem, gdy o tym wspominałam i nie potrafiłam nie zauważyć, że moje rozmowy z Harrym i Ronem ucinały się jedynie do serdecznych pozdrowień i próśb o podanie soli w czasie obiadu.
Nie mogłam też kontrolować swoich snów.
Tak też było i tym razem. Stu trzydziestego drugiego dnia obudziłam się później niż zawsze. Pewnie spałabym jeszcze dłużej, gdyby nie ciche pukanie, które rozległo się w moim pokoju. Zanim zdążyłam chociażby przeczesać palcami włosy albo narzucić na siebie szlafrok, w progu stanął Larch. Świeży i gotowy do działania, jak zawsze. Uśmiechnął się na mój widok.
- Dzień dobry - powiedział. - Dziś nasz wielki dzień.
Odwzajemniłam uśmiech, nie przejmując się, że widzi mnie w najgorszym stanie w ciągu dnia. Miałam 132 dni, żeby przyzwyczaić się do ciągłej obecności Larcha u mojego boku, jego niezapowiedzianych wizyt w moim pokoju i długich rozmów, które przeprowadzaliśmy nie tylko na temat Planu.
Larch przez 132 dni pomagał mi w tworzeniu Wielkiego Planu Odbicia Ginny Weasley. Jego pomysłowość i obszerna wiedza o Lordzie Voldemorcie połączone z moją inteligencją pozwoliły nam stworzyć plan niemalże idealny, dopracowany w każdym calu.
Ale Larch nie był tylko moim wspólnikiem. Stał się moim przyjacielem. Zwłaszcza wtedy, kiedy Harry i Ron każdego dnia oddalali się ode mnie. Zwłaszcza wtedy, kiedy wszyscy w Zakonie patrzyli na mnie, jakbym zwariowała, kiedy parę razy próbowałam zwierzyć im się ze swoich uczuć. Zwłaszcza wtedy, kiedy potrzebowałam kogoś, komu mogłam wypłakać się w koszule i kogoś, kto potrafił spędzić ze mną całą noc, by czekać do świtu, aż w końcu uda mi się zasnąć.
Nie mogłam wyrazić swojej wdzięczności.
- Dobrze spałaś? - spytał Larch, podchodząc do biurka i przeglądając moje notatki.
Zawahałam się. Może nie powinnam po raz kolejny zawracać mu tym głowy?
Ale to był Larch. Jako jedyny potrafił dosłyszeć mój niemy krzyk.
- Znowu mi się śnił - przyznałam cicho, wykręcając place u rąk. - Ten chłopak.
Larch spojrzał na mnie zza notatek.
- Ten o jasnych włosach?
Sięgnęłam pamięcią do swoich snów. Nie miewałam ich często - zdarzały się może raz w tygodniu, ale zawsze pojawiał się w nich On. Chłopak, którego jasne włosy za każdym razem odznaczały się na tle gwiazd. Nigdy nie widziałam szczegółów jego twarzy - nie potrafiłam zapamiętać koloru jego oczu ani stwierdzić, ile może mieć lat. Widziałam natomiast na jego lewym przedramieniu czarnego węża wyłaniającego się z czaszki. Mroczny Znak śmierciożerców.
Powoli skinęłam głową.
Larch westchnął cicho i odłożył notatki na biurko.
- Chcesz o tym pogadać?
Przesunęłam się na łóżku, żeby zrobić mu miejsce, a on posłusznie usiadł na jego skraju. Może z perspektywy osób trzecich wydawałoby się to dziwne, wręcz intymne, dla mnie jednak stało się codziennością.
- Właściwie już o tym rozmawialiśmy, Larch - przypomniałam mu, przyciskając poduszkę do klatki piersiowej. - Jest śmierciożercą, którego nigdy nie widziałam na oczy. I nie uczęszczał do Hogwartu.
- Może po prostu go nie zauważałaś?
- Znam wszystkich uczniów z tej szkoły. Może nie osobiście, ale... zapamiętałabym go. Te jasne włosy są dosyć charakterystyczne.
Larch spojrzał przez okno, jakby poranne niebo mogło powiedzieć nam kim był nawiedzający mnie w snach nieznajomy. Z moich ust wydobyło się westchnięcie.
- Larch?
Natychmiast na mnie spojrzał.
- Czy ja zwariowałam? - zapytałam.
W jego oczach coś błysnęło. Wsunął swoją dłoń pod moją. Tak czuły gest nie powinien zostać bez znaczenia, a mimo wszystko egoistyczna część mnie postanowiła go zignorować.
- Oczywiście, że nie, Herm - powiedział z naciskiem. - Nie potrafię ci pomóc, ale jeśli to cię pocieszy... mam przeczucie, że niedługo wszystko się ułoży.
Nie zdążyłam zapytać, co ma na myśli, ponieważ drzwi mojego pokoju rozwarły się z hukiem i w progu stanęła Mahogany. Na jej widok Larch puścił moją dłoń i przez chwilę miałam wrażenie, że komunikują się za pomocą samych spojrzeń. W końcu Larch odchrząknął, a Mahogany przerzuciła swoje długie włosy na plecy i spojrzała wymownie na mnie.
- Wszyscy na was czekają - powiedziała wojowniczo, jakby rzucała nam wyzwanie. - Już czas.
Wyszła zanim którekolwiek z nas zdążyło się poruszyć.
Larch pierwszy wstał z łóżka i podał mi moje notatki. Podążyłam za nim w ciszy do jadalni, gdzie siedzieli wszyscy członkowie Zakonu Feniksa.
Miałam 132 dni, żeby zapoznać się ze wszystkimi, a mimo to poznałam tylko garstkę z nich. Obecność znajomych twarzy dodała mi otuchy - nawet jeśli Harry i Ron spuścili wzrok na mój widok i nagle zainteresowali się brudnym dywanem. Syriusz posłał mi delikatny uśmiech, którego nie potrafiłam odwzajemnić. Maren, którą poznałam na Ogólnoeuropejskim Konkursie Ponadstandardowych Umiejętności Magicznych, a która okazała się działać również po naszej stronie, pomachała mi radośnie, nie przestając nawet napotkawszy ostre spojrzenie Mahogany.
Znikąd na środku pokoju pojawił się Moody. Jego magiczne oko patrzyło wprost na mnie.
- A teraz słuchajcie wszyscy uważnie, jeśli chcecie wiedzieć, na czym stoimy - odezwał się tonem nieznoszącym sprzeciwu. Następnie odwrócił się w naszą stroną i skinął głową.
Pozwoliłam Larchowi, żeby przejął głos. Przez piętnaście minut stałam obok niego, próbując skupić się na jego słowach. Znałam całą jego przemowę na pamięć. Każdy szczegół. W końcu poświęciliśmy na to 132 dni razem.
Wstrzymałam oddech, gdy Larch mówił, kto będzie towarzyszył mu w tej misji. Mahogany, bo przecież nikt nie potrafi oprzeć się jej urokowi. Maren, bo jest świetna w magii wojennej. Ron, bo chyba zabiłby wszystkich, gdyby nie pozwolili mu osobiście uratować siostry.
Ja i Harry nie. Bo przecież jesteśmy zbyt narażeni na niebezpieczeństwo.
Głupia przepowiednia. Zarówno ta fałszywa, jak i prawdziwa. Zniszczyła życie nam obojgu.
Kiedy Larch skończył, poprosił Mahogany, Maren i Rona do swojej sypialni, żeby podzielić się z nimi szczegółami. Spojrzał na mnie współczująco, jakby naprawdę było mu przykro, że nie mogę brać w tym udziału.
Uśmiechnęłam się do niego. Chciałam, żeby myślał, że wcale mi nie zależy.
Tyle czasu minęło od początku stycznia do połowy maja. Od dnia mojego wybudzenia się z czterodniowej śpiączki do momentu, aż wraz z Larchem zdecydowaliśmy, że czas wcielić nasz plan w życie. To były 132 dni ciągłego siedzenia w Kwaterze Głównej Zakonu Feniksa przy starym biurku w pokoju Syriusza, 132 dni spędzonych z Larchem Hornrootem przy nieustannych dyskusjach, 132 dni dopracowywania planu odbicia Ginny z rąk Teodora Notta, 132 dni czucia się nieswojo, 132 udawana, że wszystko jest w porządku i nie, nie, wcale mam wrażenia, że coś jest nie tak.
Przez 132 dni towarzyszyło mi uczucie pustki, jakby ktoś zabrał mi coś, co nigdy do mnie nie należało.
Wmawiałam sobie, że to efekt uboczny zaklęcia, które rzucił na mnie śmierciożerca, gdy wraz z Harrym, Ronem, Larchem i Mahogany uciekliśmy z Hogwartu. A może po prostu uderzyłam się w głowę w czasie upadania. To mogło mieć sens - naprawdę. Ale nie mogłam udawać, że nie widzę spojrzeń wszystkich obecnych w Zakonie za każdym razem, gdy o tym wspominałam i nie potrafiłam nie zauważyć, że moje rozmowy z Harrym i Ronem ucinały się jedynie do serdecznych pozdrowień i próśb o podanie soli w czasie obiadu.
Nie mogłam też kontrolować swoich snów.
Tak też było i tym razem. Stu trzydziestego drugiego dnia obudziłam się później niż zawsze. Pewnie spałabym jeszcze dłużej, gdyby nie ciche pukanie, które rozległo się w moim pokoju. Zanim zdążyłam chociażby przeczesać palcami włosy albo narzucić na siebie szlafrok, w progu stanął Larch. Świeży i gotowy do działania, jak zawsze. Uśmiechnął się na mój widok.
- Dzień dobry - powiedział. - Dziś nasz wielki dzień.
Odwzajemniłam uśmiech, nie przejmując się, że widzi mnie w najgorszym stanie w ciągu dnia. Miałam 132 dni, żeby przyzwyczaić się do ciągłej obecności Larcha u mojego boku, jego niezapowiedzianych wizyt w moim pokoju i długich rozmów, które przeprowadzaliśmy nie tylko na temat Planu.
Larch przez 132 dni pomagał mi w tworzeniu Wielkiego Planu Odbicia Ginny Weasley. Jego pomysłowość i obszerna wiedza o Lordzie Voldemorcie połączone z moją inteligencją pozwoliły nam stworzyć plan niemalże idealny, dopracowany w każdym calu.
Ale Larch nie był tylko moim wspólnikiem. Stał się moim przyjacielem. Zwłaszcza wtedy, kiedy Harry i Ron każdego dnia oddalali się ode mnie. Zwłaszcza wtedy, kiedy wszyscy w Zakonie patrzyli na mnie, jakbym zwariowała, kiedy parę razy próbowałam zwierzyć im się ze swoich uczuć. Zwłaszcza wtedy, kiedy potrzebowałam kogoś, komu mogłam wypłakać się w koszule i kogoś, kto potrafił spędzić ze mną całą noc, by czekać do świtu, aż w końcu uda mi się zasnąć.
Nie mogłam wyrazić swojej wdzięczności.
- Dobrze spałaś? - spytał Larch, podchodząc do biurka i przeglądając moje notatki.
Zawahałam się. Może nie powinnam po raz kolejny zawracać mu tym głowy?
Ale to był Larch. Jako jedyny potrafił dosłyszeć mój niemy krzyk.
- Znowu mi się śnił - przyznałam cicho, wykręcając place u rąk. - Ten chłopak.
Larch spojrzał na mnie zza notatek.
- Ten o jasnych włosach?
Sięgnęłam pamięcią do swoich snów. Nie miewałam ich często - zdarzały się może raz w tygodniu, ale zawsze pojawiał się w nich On. Chłopak, którego jasne włosy za każdym razem odznaczały się na tle gwiazd. Nigdy nie widziałam szczegółów jego twarzy - nie potrafiłam zapamiętać koloru jego oczu ani stwierdzić, ile może mieć lat. Widziałam natomiast na jego lewym przedramieniu czarnego węża wyłaniającego się z czaszki. Mroczny Znak śmierciożerców.
Powoli skinęłam głową.
Larch westchnął cicho i odłożył notatki na biurko.
- Chcesz o tym pogadać?
Przesunęłam się na łóżku, żeby zrobić mu miejsce, a on posłusznie usiadł na jego skraju. Może z perspektywy osób trzecich wydawałoby się to dziwne, wręcz intymne, dla mnie jednak stało się codziennością.
- Właściwie już o tym rozmawialiśmy, Larch - przypomniałam mu, przyciskając poduszkę do klatki piersiowej. - Jest śmierciożercą, którego nigdy nie widziałam na oczy. I nie uczęszczał do Hogwartu.
- Może po prostu go nie zauważałaś?
- Znam wszystkich uczniów z tej szkoły. Może nie osobiście, ale... zapamiętałabym go. Te jasne włosy są dosyć charakterystyczne.
Larch spojrzał przez okno, jakby poranne niebo mogło powiedzieć nam kim był nawiedzający mnie w snach nieznajomy. Z moich ust wydobyło się westchnięcie.
- Larch?
Natychmiast na mnie spojrzał.
- Czy ja zwariowałam? - zapytałam.
W jego oczach coś błysnęło. Wsunął swoją dłoń pod moją. Tak czuły gest nie powinien zostać bez znaczenia, a mimo wszystko egoistyczna część mnie postanowiła go zignorować.
- Oczywiście, że nie, Herm - powiedział z naciskiem. - Nie potrafię ci pomóc, ale jeśli to cię pocieszy... mam przeczucie, że niedługo wszystko się ułoży.
Nie zdążyłam zapytać, co ma na myśli, ponieważ drzwi mojego pokoju rozwarły się z hukiem i w progu stanęła Mahogany. Na jej widok Larch puścił moją dłoń i przez chwilę miałam wrażenie, że komunikują się za pomocą samych spojrzeń. W końcu Larch odchrząknął, a Mahogany przerzuciła swoje długie włosy na plecy i spojrzała wymownie na mnie.
- Wszyscy na was czekają - powiedziała wojowniczo, jakby rzucała nam wyzwanie. - Już czas.
Wyszła zanim którekolwiek z nas zdążyło się poruszyć.
Larch pierwszy wstał z łóżka i podał mi moje notatki. Podążyłam za nim w ciszy do jadalni, gdzie siedzieli wszyscy członkowie Zakonu Feniksa.
Miałam 132 dni, żeby zapoznać się ze wszystkimi, a mimo to poznałam tylko garstkę z nich. Obecność znajomych twarzy dodała mi otuchy - nawet jeśli Harry i Ron spuścili wzrok na mój widok i nagle zainteresowali się brudnym dywanem. Syriusz posłał mi delikatny uśmiech, którego nie potrafiłam odwzajemnić. Maren, którą poznałam na Ogólnoeuropejskim Konkursie Ponadstandardowych Umiejętności Magicznych, a która okazała się działać również po naszej stronie, pomachała mi radośnie, nie przestając nawet napotkawszy ostre spojrzenie Mahogany.
Znikąd na środku pokoju pojawił się Moody. Jego magiczne oko patrzyło wprost na mnie.
- A teraz słuchajcie wszyscy uważnie, jeśli chcecie wiedzieć, na czym stoimy - odezwał się tonem nieznoszącym sprzeciwu. Następnie odwrócił się w naszą stroną i skinął głową.
Pozwoliłam Larchowi, żeby przejął głos. Przez piętnaście minut stałam obok niego, próbując skupić się na jego słowach. Znałam całą jego przemowę na pamięć. Każdy szczegół. W końcu poświęciliśmy na to 132 dni razem.
Wstrzymałam oddech, gdy Larch mówił, kto będzie towarzyszył mu w tej misji. Mahogany, bo przecież nikt nie potrafi oprzeć się jej urokowi. Maren, bo jest świetna w magii wojennej. Ron, bo chyba zabiłby wszystkich, gdyby nie pozwolili mu osobiście uratować siostry.
Ja i Harry nie. Bo przecież jesteśmy zbyt narażeni na niebezpieczeństwo.
Głupia przepowiednia. Zarówno ta fałszywa, jak i prawdziwa. Zniszczyła życie nam obojgu.
Kiedy Larch skończył, poprosił Mahogany, Maren i Rona do swojej sypialni, żeby podzielić się z nimi szczegółami. Spojrzał na mnie współczująco, jakby naprawdę było mu przykro, że nie mogę brać w tym udziału.
Uśmiechnęłam się do niego. Chciałam, żeby myślał, że wcale mi nie zależy.
*
Moje palce mocniej zacisnęły się na
kwiatach Andory. Spojrzałem na dom, który każdy uznałby za opuszczony.
Znajdował się za lasem w małym miasteczku Salem. Gdyby nie była to sprawa życia
lub śmierci, może nawet by mnie to rozbawiło. Czarownica mieszkająca w Salem.
A raczej wiedźma, poprawiłem się z duchu.
Przełykając dumę i strach, otworzyłem skrzypiące drzwi starego domu. Oczywiście tak jak się spodziewałem był pusty. Co za bezczelność. Potrzebowałem 132 dni, żeby dowiedzieć się, gdzie ją znaleźć, a ona nawet nie raczyła się pojawić.
Spojrzałem w sufit - naprawdę nie mam pojęcia, jak ta budowla mogła się nie zawalić. Uniosłem rękę do góry. Zdawało mi się, że kwiaty Andory trochę pozieleniały.
- Draco Malfoy - przedstawiłem się głośno do powietrza. - Przyniosłem coś dla ciebie.
No cóż. Spodziewałem się jakiegoś dymu, wybuchu fajerwerków czy tortu powitalnego, a jedyne na co było stać tę wiedźmę, to pojawienie się znienacka za moimi plecami.
- Czysta krew - powiedziała półszeptem głosem, który można by było puszczać dzieciom jako karę za nieodrobione zadania domowe.
Przyznam, że zaskoczyła mnie swoją obecnością. Tak że prawie podskoczyłem.
Obróciłem bardzo powoli głowę. Kolejny szok - wiedźma z Salem nie była zielona, bezzębna i pomarszczona. Fakt, był stara. Z tego co słyszałem w okolicznych barach, była nawet starsza od Albusa Dumbledore'a. Nie mam tu na myśli różnicy w paru latach. W tysiącach już tak. W każdym razie wiedźma wyglądała jak obłąkana staruszka, czyli żeńska wersja Dumbie'go. Miała poplątane białe włosy i przenikliwe spojrzenie szarych oczu.
- Dawno nie miałam gości - przyznała. Jej twarz była tak blisko mojej, że czułem jej oddech na swoim policzku. - Zwłaszcza tych z czystą krwią.
Starałem się nie wzdrygnąć, co wcale nie było łatwe.
- Przychodzę z interesem - powiedziałem. Czy mój głos zawsze brzmiał tak słabo?
Wiedźma podskoczyła uradowana. Tego też się nie spodziewałem.
- Interesy! - zawołała, szczerząc zęby, które wcale nie były krzywe. - Co masz mi do zaoferowania?
Uniosłem w górę to zielsko.
- Kwiaty Andory. Jeśli nie wiesz co z nimi zrobić, mogę podrzucić ci parę prostych przepisów. Wegańskie pulpety są ponoć bardzo dobre.
Chyba nie podłapała mojego żartu. Patrzyła na kwiaty dobrą minutę, jakby zastanawiała się, ile w stanie jest za nie poświęcić. Wiedźmy to parszywe stworzenia - nie lubią pomagać prawowitym czarodziejom. Może wieki temu obraziły się, że nikt nie wysyła im listu z Hogwartu.
- Ach, ciekawe - przeniosła swój wzrok na mnie. Zmrużyła oczy. - Jedna rzecz.
- Jedna rzecz?
- Możesz poprosić mnie o jedną rzecz. Zastanów się dobrze, Draconie Malfoyu. Twoje życie postawi przed tobą jeszcze wiele trudniejszych decyzji.
Powstrzymałem się od przewrócenia oczami. Kolejna. Czyli wiedźmy to takie centaury, tylko z nogami zamiast kopyt.
- Wiem, co myślisz - dodała. - Ale myśli nie są w stanie zmienić twojej przyszłości. Działania już tak.
No pięknie. Kombinacja centaurów i Dumbledore'a.
- Przyszedłem do ciebie z gotowym żądaniem. Chodzi mi o... o dziewczynę.
I choć zabrzmiało to szczególnie źle, wiedźma nawet się nie poruszyła.
- Świetnie - rzuciła krótko. - Czego potrzebujesz? Eliksiru miłosnego? Potrafię przygotować coś o wiele silniejszego od amortencji...
- Nie. Mam na myśli bardziej... wspomnienia.
To zdziwiło wiedźmę. Z kolei ja bardzo nieswojo czułem się prosząc ją o to.
- Mów, czego chcesz.
Musiałem skupić się na jej jasnych oczach, żeby nie sięgnąć myślami do Granger. Wspominanie jej zazwyczaj źle się dla mnie kończyło.
- Chciałbym, żeby zaklęcie Obliviate nie przestało działać w razie... w przypadku mojej śmierci.
Po wypowiedzeniu tych słów poczułem zażenowanie. To nie tak, że zakładałem, że w końcu śmierciożercy mnie zabiją. Ja tylko wolałem przygotować się na tę dość prawdopodobną okoliczność. I nie chciałem, za nim w świecie, żeby zaklęcie zostało złamane. Nie chciałem, żeby Hermiona cierpiała. To byłoby zbyt okrutne, gdyby przypomniała sobie mnie w momencie, gdy już mnie nie będzie.
Nie przyznawałem przed samym sobą, że po prostu bałem się, że mnie znienawidzi. Choć leżąc martwym pod ziemią nie powinno mieć to dla mnie znaczenia.
Wiedźma jakby trochę spoważniała i wbiła we mnie zastanawiające spojrzenie.
- Hm... - mruknęła wreszcie, po jakiś dwóch minutach. - Mogłeś prosić o co chcesz. Mogłeś żądać uwolnienia rodziców.
Miałem ochotę wykrzyczeć jej, jak wiele kosztuje mnie dokonywanie wyborów. Wiedziałem, że uwolnię swoich rodziców. Potrafiłem zrobić to na własną rękę. Ale nie mogłem sprawić, żeby Obliviate nie przestało działać w razie śmierci czarodzieja, który je rzucił.
- Czyli zgadzasz się? - zapytałem twardo.
Roześmiała się. Nie był to histeryczny śmiech, jak sobie wyobrażałem, ale spokojny, jakby usłyszała dobry kawał.
- Zgoda, Draconie Malfoyu.
Dostała swoje kwiaty, zacmokała z zadowoleniem i jeszcze raz się do mnie zwróciła.
- Chyba musisz już iść. Ktoś na ciebie czeka.
Nie zdążyłem nawet zareagować, kiedy zewnętrzna siła deportowała mnie w miejsce mojego postoju. Był to jakiś przydrożny motel, który najwidoczniej gościł tylko tych turystów, których nie stać było nawet na porządny obiad. Miałem dużo czasu, żeby nauczyć się żyć w takich miejscach.
Tak więc w ułamku sekundy z starej chaty wiedźmy dotarłem do równie starego pokoju, w którym były trzy rzeczy: zarwane łóżko, średniowieczna szafa i Larch. Co za niespodzianka.
- Miło cię widzieć - rzuciłem lekceważąco, chowając w sobie uczucie radości.
Larch odwiedzał mnie rzadko. Średnio co półtorej miesiąca. Listy wymienialiśmy częściej - gdzieś co dwa tygodnie. To z nich wiedział, gdzie mnie dzisiaj znaleźć.
Cieszyłem się, że tym razem postanowił nie oceniać mojego wyglądu. Schudłeś, Draco. Jesteś niezdrowo blady, Draco. Źle sypiasz? Bo wyglądasz już jak zombie, Draco.
- Jutro odbijamy Ginny Weasley - powiedział zamiast tego wszystkiego, rozglądając się przy tym po pokoju. - Przytulne miejsce.
- Pięciogwiazdkowe. Wszystko wedle wcześniej ustalonych planów?
Skinął głową. Zmarszczył brwi.
- Tak. Wszyscy są przygotowani, ale... martwi mnie Hermiona.
Starałem się zachować wcześniejszy wyraz twarzy.
- Czyżby chciała wszystko zrobić po swojemu? - zapytałem, zmuszając się do prychnięcia.
- Wręcz przeciwnie. Zgadza się ze mną w każdej kwestii. Wydaje się... jakby odpowiadało jej to, że nie może iść z nami.
Chwilowa cisza zawładnęła pokojem.
- Myślisz, że chce działać na własną rękę?
- Nie wiem, Draco. Może zrozumiała, że to nie jest bezpieczne rozwiązanie.
Tym razem prychnąłem całkiem szczerze.
- Chyba w to nie wierzysz. Granger to najbardziej uparta i lekkomyślna osoba, jaką znam. Jej nie obchodzi, czy zbyt mocno ryzykuje.
- Będę miał na nią oko - obiecał Larch. - Poza tym wszystko w porządku. Chociaż...
Urwał i spojrzał na mnie z zawahaniem.
- Chociaż?
- Może nie powinienem ci tego mówić, ale... śnisz jej się czasem.
Potrzebowałem chwili, żeby sens słów Larcha do mnie dotarł. A niech to. Nie może sobie mnie przypomnieć. Nie w tej chwili.
Miałem ogromną nadzieję, że ta stara wiedźma dotrzyma swojej obietnicy.
- Hm, ciekawe - mruknąłem, całkiem dobrze udając, że ta informacja mną nie wstrząsnęła.
- Dziwne - zreflektował. - Ciężko mi udawać, że nie wiem, o kogo chodzi.
Podniosłem na niego wzrok.
- Na pewno dobrze ci to wychodzi.
Wzruszył ramionami i zaczął chodzić po pokoju.
- A ty? - zapytał w końcu. - Zmieniło się coś od naszego ostatniego spotkania?
Wiedziałem, że Larch uważa moje ciągłe uciekanie za bezsensowne. Nie rozumiał mnie, tak jak ja nie potrafiłem zrozumieć jego. Bo niby co on by zrobił, gdyby został chodzącą nawigacją dla Lorda Voldemorta?
- O tak - odparłem z udawaną nonszalancją. - Moje wakacje nadal trwają. Wiedziałeś, że nad morzem w Chorwacji są kamienie zamiast piasku? Strasznie się skaleczyłem w nogę.
Oczywiście nie byłem nad chorwackim morzem. Każdego dnia, spędzonego w innym państwie, losowo przeze mnie wybranym, przesiadywałem w pokoju takim jak ten. To aż okropne, że wszędzie można znaleźć tak zaniedbane motele.
Larch westchnął z rezygnacją.
- I co teraz zamierzasz? Jakieś plany?
- Nie, mamo. Ale nie musisz martwić się o moją przyszłość.
- Draco. To nie jest śmieszne.
Miał potwornie poważny wyraz twarzy. Co rzadko zdarzało się w jego przypadku.
Nie powiedziałem Larchowi o swojej wizycie u wiedźmy, ani o planie odbicia rodziców. Wolałem wszystko robić sam. Nie potrzebowałem pomocy i nie chciałem mieszać w to kogoś, kto ma na swojej głowie inne zmartwienia.
Wyjrzałem za okno.
- Już się ściemnia. Będę musiał zmienić swoje położenie.
Tak naprawdę miałem jeszcze trochę czasu, ale obecność Larcha zaczęła mi ciążyć.
- Dokąd tym razem? - zapytał. - Chyba nie wymyślisz już czegoś bardziej kreatywnego niż Salem.
Wzruszyłem ramionami.
- Może wrócę do Włoch. Mają tam całkiem przyzwoite obiady.
Chwilę później Larch deportował się do Zakonu Feniksa. Starałem się nie myśleć o tym, że znów zobaczy Hermionę, że być może przytuli ją przed zrealizowaniem niebezpiecznego planu, a ona odwzajemni ten uścisk, tak mocno, jak robiła to ze mną.
I być może naprawdę myślałabym o tym kolejne pół godziny, gdyby nie cichy śmiech za moimi plecami. Serce stanęło mi w gardle, kiedy zdałem sobie sprawę, że mnie znaleźli.
- No, no, no - zagrzmiał zimny głos Teodora Notta. - Tyle czasu za tobą goniliśmy, Draco. Cóż za niespodziewane spotkanie!
Odwróciłem się i spojrzałem w lodowate oczy Notta, którego twarz wykrzywiła się w tryumfującym uśmiechu. Po jego bokach stało dwóch śmierciożerców w maskach.
Wiedziałem, że w końcu to nastąpi. Znajdą sposób, żeby mnie przechytrzyć. Byłem na to tak mocno przygotowany, że nawet nie mrugnąłem na ich widok. Ale mimo to nie potrafiłem wydobyć z siebie chociaż słowa. Nie było sensu nawet się bronić.
- Brać go - powiedział Nott.
Zostałem ugodzony dwoma zaklęciami naraz. Jedno z nich sprawiło, że upadłem z hukiem na podłogę. Drugie zaś, że cały świat zawirował i otoczyła mnie ciemność.
A raczej wiedźma, poprawiłem się z duchu.
Przełykając dumę i strach, otworzyłem skrzypiące drzwi starego domu. Oczywiście tak jak się spodziewałem był pusty. Co za bezczelność. Potrzebowałem 132 dni, żeby dowiedzieć się, gdzie ją znaleźć, a ona nawet nie raczyła się pojawić.
Spojrzałem w sufit - naprawdę nie mam pojęcia, jak ta budowla mogła się nie zawalić. Uniosłem rękę do góry. Zdawało mi się, że kwiaty Andory trochę pozieleniały.
- Draco Malfoy - przedstawiłem się głośno do powietrza. - Przyniosłem coś dla ciebie.
No cóż. Spodziewałem się jakiegoś dymu, wybuchu fajerwerków czy tortu powitalnego, a jedyne na co było stać tę wiedźmę, to pojawienie się znienacka za moimi plecami.
- Czysta krew - powiedziała półszeptem głosem, który można by było puszczać dzieciom jako karę za nieodrobione zadania domowe.
Przyznam, że zaskoczyła mnie swoją obecnością. Tak że prawie podskoczyłem.
Obróciłem bardzo powoli głowę. Kolejny szok - wiedźma z Salem nie była zielona, bezzębna i pomarszczona. Fakt, był stara. Z tego co słyszałem w okolicznych barach, była nawet starsza od Albusa Dumbledore'a. Nie mam tu na myśli różnicy w paru latach. W tysiącach już tak. W każdym razie wiedźma wyglądała jak obłąkana staruszka, czyli żeńska wersja Dumbie'go. Miała poplątane białe włosy i przenikliwe spojrzenie szarych oczu.
- Dawno nie miałam gości - przyznała. Jej twarz była tak blisko mojej, że czułem jej oddech na swoim policzku. - Zwłaszcza tych z czystą krwią.
Starałem się nie wzdrygnąć, co wcale nie było łatwe.
- Przychodzę z interesem - powiedziałem. Czy mój głos zawsze brzmiał tak słabo?
Wiedźma podskoczyła uradowana. Tego też się nie spodziewałem.
- Interesy! - zawołała, szczerząc zęby, które wcale nie były krzywe. - Co masz mi do zaoferowania?
Uniosłem w górę to zielsko.
- Kwiaty Andory. Jeśli nie wiesz co z nimi zrobić, mogę podrzucić ci parę prostych przepisów. Wegańskie pulpety są ponoć bardzo dobre.
Chyba nie podłapała mojego żartu. Patrzyła na kwiaty dobrą minutę, jakby zastanawiała się, ile w stanie jest za nie poświęcić. Wiedźmy to parszywe stworzenia - nie lubią pomagać prawowitym czarodziejom. Może wieki temu obraziły się, że nikt nie wysyła im listu z Hogwartu.
- Ach, ciekawe - przeniosła swój wzrok na mnie. Zmrużyła oczy. - Jedna rzecz.
- Jedna rzecz?
- Możesz poprosić mnie o jedną rzecz. Zastanów się dobrze, Draconie Malfoyu. Twoje życie postawi przed tobą jeszcze wiele trudniejszych decyzji.
Powstrzymałem się od przewrócenia oczami. Kolejna. Czyli wiedźmy to takie centaury, tylko z nogami zamiast kopyt.
- Wiem, co myślisz - dodała. - Ale myśli nie są w stanie zmienić twojej przyszłości. Działania już tak.
No pięknie. Kombinacja centaurów i Dumbledore'a.
- Przyszedłem do ciebie z gotowym żądaniem. Chodzi mi o... o dziewczynę.
I choć zabrzmiało to szczególnie źle, wiedźma nawet się nie poruszyła.
- Świetnie - rzuciła krótko. - Czego potrzebujesz? Eliksiru miłosnego? Potrafię przygotować coś o wiele silniejszego od amortencji...
- Nie. Mam na myśli bardziej... wspomnienia.
To zdziwiło wiedźmę. Z kolei ja bardzo nieswojo czułem się prosząc ją o to.
- Mów, czego chcesz.
Musiałem skupić się na jej jasnych oczach, żeby nie sięgnąć myślami do Granger. Wspominanie jej zazwyczaj źle się dla mnie kończyło.
- Chciałbym, żeby zaklęcie Obliviate nie przestało działać w razie... w przypadku mojej śmierci.
Po wypowiedzeniu tych słów poczułem zażenowanie. To nie tak, że zakładałem, że w końcu śmierciożercy mnie zabiją. Ja tylko wolałem przygotować się na tę dość prawdopodobną okoliczność. I nie chciałem, za nim w świecie, żeby zaklęcie zostało złamane. Nie chciałem, żeby Hermiona cierpiała. To byłoby zbyt okrutne, gdyby przypomniała sobie mnie w momencie, gdy już mnie nie będzie.
Nie przyznawałem przed samym sobą, że po prostu bałem się, że mnie znienawidzi. Choć leżąc martwym pod ziemią nie powinno mieć to dla mnie znaczenia.
Wiedźma jakby trochę spoważniała i wbiła we mnie zastanawiające spojrzenie.
- Hm... - mruknęła wreszcie, po jakiś dwóch minutach. - Mogłeś prosić o co chcesz. Mogłeś żądać uwolnienia rodziców.
Miałem ochotę wykrzyczeć jej, jak wiele kosztuje mnie dokonywanie wyborów. Wiedziałem, że uwolnię swoich rodziców. Potrafiłem zrobić to na własną rękę. Ale nie mogłem sprawić, żeby Obliviate nie przestało działać w razie śmierci czarodzieja, który je rzucił.
- Czyli zgadzasz się? - zapytałem twardo.
Roześmiała się. Nie był to histeryczny śmiech, jak sobie wyobrażałem, ale spokojny, jakby usłyszała dobry kawał.
- Zgoda, Draconie Malfoyu.
Dostała swoje kwiaty, zacmokała z zadowoleniem i jeszcze raz się do mnie zwróciła.
- Chyba musisz już iść. Ktoś na ciebie czeka.
Nie zdążyłem nawet zareagować, kiedy zewnętrzna siła deportowała mnie w miejsce mojego postoju. Był to jakiś przydrożny motel, który najwidoczniej gościł tylko tych turystów, których nie stać było nawet na porządny obiad. Miałem dużo czasu, żeby nauczyć się żyć w takich miejscach.
Tak więc w ułamku sekundy z starej chaty wiedźmy dotarłem do równie starego pokoju, w którym były trzy rzeczy: zarwane łóżko, średniowieczna szafa i Larch. Co za niespodzianka.
- Miło cię widzieć - rzuciłem lekceważąco, chowając w sobie uczucie radości.
Larch odwiedzał mnie rzadko. Średnio co półtorej miesiąca. Listy wymienialiśmy częściej - gdzieś co dwa tygodnie. To z nich wiedział, gdzie mnie dzisiaj znaleźć.
Cieszyłem się, że tym razem postanowił nie oceniać mojego wyglądu. Schudłeś, Draco. Jesteś niezdrowo blady, Draco. Źle sypiasz? Bo wyglądasz już jak zombie, Draco.
- Jutro odbijamy Ginny Weasley - powiedział zamiast tego wszystkiego, rozglądając się przy tym po pokoju. - Przytulne miejsce.
- Pięciogwiazdkowe. Wszystko wedle wcześniej ustalonych planów?
Skinął głową. Zmarszczył brwi.
- Tak. Wszyscy są przygotowani, ale... martwi mnie Hermiona.
Starałem się zachować wcześniejszy wyraz twarzy.
- Czyżby chciała wszystko zrobić po swojemu? - zapytałem, zmuszając się do prychnięcia.
- Wręcz przeciwnie. Zgadza się ze mną w każdej kwestii. Wydaje się... jakby odpowiadało jej to, że nie może iść z nami.
Chwilowa cisza zawładnęła pokojem.
- Myślisz, że chce działać na własną rękę?
- Nie wiem, Draco. Może zrozumiała, że to nie jest bezpieczne rozwiązanie.
Tym razem prychnąłem całkiem szczerze.
- Chyba w to nie wierzysz. Granger to najbardziej uparta i lekkomyślna osoba, jaką znam. Jej nie obchodzi, czy zbyt mocno ryzykuje.
- Będę miał na nią oko - obiecał Larch. - Poza tym wszystko w porządku. Chociaż...
Urwał i spojrzał na mnie z zawahaniem.
- Chociaż?
- Może nie powinienem ci tego mówić, ale... śnisz jej się czasem.
Potrzebowałem chwili, żeby sens słów Larcha do mnie dotarł. A niech to. Nie może sobie mnie przypomnieć. Nie w tej chwili.
Miałem ogromną nadzieję, że ta stara wiedźma dotrzyma swojej obietnicy.
- Hm, ciekawe - mruknąłem, całkiem dobrze udając, że ta informacja mną nie wstrząsnęła.
- Dziwne - zreflektował. - Ciężko mi udawać, że nie wiem, o kogo chodzi.
Podniosłem na niego wzrok.
- Na pewno dobrze ci to wychodzi.
Wzruszył ramionami i zaczął chodzić po pokoju.
- A ty? - zapytał w końcu. - Zmieniło się coś od naszego ostatniego spotkania?
Wiedziałem, że Larch uważa moje ciągłe uciekanie za bezsensowne. Nie rozumiał mnie, tak jak ja nie potrafiłem zrozumieć jego. Bo niby co on by zrobił, gdyby został chodzącą nawigacją dla Lorda Voldemorta?
- O tak - odparłem z udawaną nonszalancją. - Moje wakacje nadal trwają. Wiedziałeś, że nad morzem w Chorwacji są kamienie zamiast piasku? Strasznie się skaleczyłem w nogę.
Oczywiście nie byłem nad chorwackim morzem. Każdego dnia, spędzonego w innym państwie, losowo przeze mnie wybranym, przesiadywałem w pokoju takim jak ten. To aż okropne, że wszędzie można znaleźć tak zaniedbane motele.
Larch westchnął z rezygnacją.
- I co teraz zamierzasz? Jakieś plany?
- Nie, mamo. Ale nie musisz martwić się o moją przyszłość.
- Draco. To nie jest śmieszne.
Miał potwornie poważny wyraz twarzy. Co rzadko zdarzało się w jego przypadku.
Nie powiedziałem Larchowi o swojej wizycie u wiedźmy, ani o planie odbicia rodziców. Wolałem wszystko robić sam. Nie potrzebowałem pomocy i nie chciałem mieszać w to kogoś, kto ma na swojej głowie inne zmartwienia.
Wyjrzałem za okno.
- Już się ściemnia. Będę musiał zmienić swoje położenie.
Tak naprawdę miałem jeszcze trochę czasu, ale obecność Larcha zaczęła mi ciążyć.
- Dokąd tym razem? - zapytał. - Chyba nie wymyślisz już czegoś bardziej kreatywnego niż Salem.
Wzruszyłem ramionami.
- Może wrócę do Włoch. Mają tam całkiem przyzwoite obiady.
Chwilę później Larch deportował się do Zakonu Feniksa. Starałem się nie myśleć o tym, że znów zobaczy Hermionę, że być może przytuli ją przed zrealizowaniem niebezpiecznego planu, a ona odwzajemni ten uścisk, tak mocno, jak robiła to ze mną.
I być może naprawdę myślałabym o tym kolejne pół godziny, gdyby nie cichy śmiech za moimi plecami. Serce stanęło mi w gardle, kiedy zdałem sobie sprawę, że mnie znaleźli.
- No, no, no - zagrzmiał zimny głos Teodora Notta. - Tyle czasu za tobą goniliśmy, Draco. Cóż za niespodziewane spotkanie!
Odwróciłem się i spojrzałem w lodowate oczy Notta, którego twarz wykrzywiła się w tryumfującym uśmiechu. Po jego bokach stało dwóch śmierciożerców w maskach.
Wiedziałem, że w końcu to nastąpi. Znajdą sposób, żeby mnie przechytrzyć. Byłem na to tak mocno przygotowany, że nawet nie mrugnąłem na ich widok. Ale mimo to nie potrafiłem wydobyć z siebie chociaż słowa. Nie było sensu nawet się bronić.
- Brać go - powiedział Nott.
Zostałem ugodzony dwoma zaklęciami naraz. Jedno z nich sprawiło, że upadłem z hukiem na podłogę. Drugie zaś, że cały świat zawirował i otoczyła mnie ciemność.
*
Zostałam w pokoju, podczas kiedy
wszyscy pozostali członkowie Zakonu Feniksa żegnali się z czwórką wybranych.
Nie miałam siły w tym uczestniczyć. Nie mogłam patrzeć, jak osoby, z którymi
zdążyłam się już zżyć, ryzykują swoje życie.
Na moje nieszczęście cała czwórka postanowiła pożegnać się ze mną. Mahogany stała w progu, Maren przytuliła mnie przelotnie, a Ron poklepał po plecach i nawet powiedział, że wszystko będzie dobrze, mimo że to ja powinnam to zrobić.
Larch został dłużej. Kiedy cała trójka wyszła, podszedł do mnie i uśmiechnął się. Z lekkim wymuszeniem odwzajemniłam ten gest.
- Wszystko w porządku? - zapytał, na co gorliwie pokiwałam głową.
- Uważaj na siebie, Larch - powiedziałam, kiedy opierałam brodę o jego ramię.
- Ty też na siebie uważaj, Herm.... I proszę cię, nie rób nic głupiego.
Spojrzałam na niego. Patrzył na mnie tak, jakby wiedział. Delikatnie skinęłam głową.
Kiedy wszyscy czworo wyszli z Kwatery Głównej, odczekałam pół godziny, chwyciłam pelerynę niewidkę i wyjrzałam za okno. Nikt nie wiedział, że oprócz opracowywania planu z Larchem, poświęcałam czas jeszcze jednemu. Własnemu.
Nie robię nic głupiego, przekonywałam się, otwierając okno. Po prostu muszę im pomóc.
Na moje nieszczęście cała czwórka postanowiła pożegnać się ze mną. Mahogany stała w progu, Maren przytuliła mnie przelotnie, a Ron poklepał po plecach i nawet powiedział, że wszystko będzie dobrze, mimo że to ja powinnam to zrobić.
Larch został dłużej. Kiedy cała trójka wyszła, podszedł do mnie i uśmiechnął się. Z lekkim wymuszeniem odwzajemniłam ten gest.
- Wszystko w porządku? - zapytał, na co gorliwie pokiwałam głową.
- Uważaj na siebie, Larch - powiedziałam, kiedy opierałam brodę o jego ramię.
- Ty też na siebie uważaj, Herm.... I proszę cię, nie rób nic głupiego.
Spojrzałam na niego. Patrzył na mnie tak, jakby wiedział. Delikatnie skinęłam głową.
Kiedy wszyscy czworo wyszli z Kwatery Głównej, odczekałam pół godziny, chwyciłam pelerynę niewidkę i wyjrzałam za okno. Nikt nie wiedział, że oprócz opracowywania planu z Larchem, poświęcałam czas jeszcze jednemu. Własnemu.
Nie robię nic głupiego, przekonywałam się, otwierając okno. Po prostu muszę im pomóc.
___________________
Bezpiecznych wakacji!